"Jadłem właśnie zupę, kiedy zadzwonił kolega Tomasz, że dziś,
już za godzinę mam jedyną życiową szansę zjeść obiad z Blanką Matragi.
- Ale właśnie jem obiad – odparłem.
- Zwymiotuj go natychmiast – powiedział i przychodź pod
sklep Gucciego, Blanka będzie właśnie po zakupach i pójdziemy razem na obiad.
- Ale zaraz, kto to jest Blanka Matragi? – spytałem, żeby
się upewnić, czy warto porzucić dla niej zupę.
- Co ci będę mówił! Trzynastoletnia córka moich znajomych
marzy tylko o tym, żeby być Blanką Matragi. Każdy czeski dziennikarz wszystko
by oddał, żeby zjeść z Blanką obiad, a ty się wahasz. Muszę kończyć, bo mam
natychmiast zarezerwować przynajmniej dwie dobre restauracje, żeby Blanka miała
jakiś wybór. Wejdź do jakiejkolwiek księgarni i zorientujesz się, kim ona jest.
Wszedłem.
Książka Blanki Matragi z posrebrzonym nazwiskiem na okładce
i o posrebrzonym tytule „Blanka” leżała wszędzie. To autobiografia czeskiej
projektantki, która od ponad trzydziestu lat pracuje w Libanie i z sukcesem
tworzy stroje dla księżniczek z pałaców nad Zatoką Perską. Skończyła wydział
szkła artystycznego i projektowanie odzieży, i wyjechała za libańskim mężem
(wydawca zresztą podkreśla, że książka powstała w „autentycznej przestrzeni
Bejrutu”. Za kreatywność otrzymała międzynarodową nagrodę Salvadora Dali.
Przy sukniach Blanki każdy paw ze wstydu popełniłby
harakiri. Książka pełna jest zdjęć jej kreacji tak nieopisywalnych, że jedyne
co można z nimi skojarzyć to egzotyczne motyle. Nie bez racji. Bo „w każdym z
nas bez względu na narodowość, od małego dziecka po godną starość tkwi zaklęty
motyl. Jego swoboda i elegancja wciąż są dla mnie niewyczerpanym źródłem
inspiracji ze względu na swój romantyzm, delikatność i fantazyjną barwność” –
pisze Blanka Matragi na początku książki.
Gdyby ktoś się wciągnął w temat, to koniecznie dodam w
imieniu projektantki: „Lekki motyli dotyk jest moim marzeniem o wolnej duszy. A
wolność i swoboda są moimi życiowymi lejtmotywami”.
Książka jest opisem trudnej drogi, jaką pokonała Blanka
Kyselová ze środkowych Czech do świata, gdzie klient otwiera złotą skrzynię i
wyciąga z niej plik dolarów spiętych gumką, żeby zapłacić za ubranie. Bo ów
świat nie uznaje czeków i przelewów.
Za godzinę stawiłem się pod sklep Gucciego na najdroższej
ulicy Pragi. Blanka jeszcze była w środku, na zewnątrz czekał jej mąż i
przyjaciel mojego kolegi Tomasza (za dwa miesiące miałem być zaproszony na
uroczystą rejestrację ich związku w praskim ratuszu). Kiedy wyszła z Tomaszem i
zakupami ze sklepu, ujrzałem bardzo atrakcyjną kobietę bez wieku o długich
rudych włosach. Zgrabną i wyniosłą. Ona za to mnie w ogóle nie ujrzała i zaraz
wyznaczyła kierunek marszu: na Rynek Staromiejski, obejrzeć zabytkowe kamienice
na sprzedaż. Przystąpili z mężem do przetargu na trzy domy i chcą się im
jeszcze raz przyjrzeć.
– Cały czas mam poczucie – powiedziała po czesku do swojego
libańskiego męża – że trzy to za mało. Makram, ja bym chciała cztery!
Stanęliśmy pod renesansową kamienicą obok sławnego zegara z
figurami świętych, a ponieważ nie lubię być całkowicie ignorowany, zwróciłem
się do Blanki: - Już sobie wyobrażam jak dostawia pani do ściany tego domu
szerokie schody a modelki powoli schodzą z okna na trzecim piętrze wprost na
rynek.
Twarz Blanki Matragi zamieniła się w głowę węża.
- Pan mi nie musi podpowiadać pomysłów… - zasyczała. – Na
najlepsze pomysły J-A zawsze wpadam. J-A, proszę pana, zrobię wybieg dla
modelek w powietrzu między tym domem a tamtym po drugiej stronie placu. I będą
chodziły nad głowami ludzi.
Wzięła oddech.
- Kiedy ktoś wyrzeźbi rzeźbę trzymetrową, J-A rzeźbię
czterometrową. Kiedy inny projektant robi show na 150 modelek, J-A robię na
200. J-A nie potrzebuję rad. J-A, proszę pana, muszę mieć wszystko największe.
Nagle sekundę zastanowiła się nad czymś. – Tak! –
powiedziała rozpromieniona – zawsze uważałam, że powinnam pisać książki
filozoficzne.
Potem uśmiechnęła się z podziwem dla samej siebie i wydała
rozkaz: - Idziemy jeść!
Postanowiłem jednak nie pożegnać towarzystwa przed obiadem.
Czułem, że biorę udział w rzeczach niepowtarzalnych, a unoszenie się honorem,
sprawia, że tracimy z życia najcenniejsze kąski. Zaczęliśmy iść w stronę
restauracji, a Blanka Matragi w pierwszej parze przed nami zaczęła szeptać z
przyjacielem Tomasza. Ten jej coś wyjaśnił, nagle odwróciła się do mnie i
krzyknęła teatralnie: - To pan?!
- Nie wiem – odparłem.
- To pan napisał „Gottlandbestseller”?!
- Nie wiem, czy to jest bestseller… – zacząłem z fałszywą
skromnością. – Ale tak, to ja – dokończyłem.
Uśmiechnęła się z podziwem. – Właśnie! – zaczęła – dziś
kierowniczka księgarni na Placu Wacława, to największa księgarnia w środkowej
Europie, mnie przekonywała: „Blanko, TO musisz przeczytać! To jest
„Gottlandbestseller”. Ona mi zawsze zostawia 15 ważnych książek, gdy
przyjeżdżam z Bejrutu, no ale tę polecała szczególnie. Oczywiście był pan w tym
roku na targach książki?
- Byłem.
- Ile osób przyszło do pana po autografy?
- Myślę, że z dwieście, trwało to dwie i pół godziny .
- Ja miałam 360 i trwało to trzy i pół godziny, ale i Pan
kiedyś osiągnie prawdziwy sukces, jestem przekonana.
Kiedy już siedzieliśmy w restauracji i zrecenzowali z
Tomaszem wszystkie hotele w Nowym Jorku, nagle zwróciła się do mnie
rozradowana: - Musimy razem napisać książkę!
Zakrztusiłem się makaronem.
- Ile czasu pan pisał swoją?
- Powstawała pięć lat.
- Coooo? Ja swoją pisałam dwa tygodnie. Dyktowałam
wynajętemu człowiekowi, a on spisywał. Jak można tak długo pisać książkę? Pięć
lat? Ale kiedyś i pan osiągnie właściwe standardy. Pod warunkiem, że napiszemy
razem książkę. Napijmy się z tej okazji…
Wychyliłem kieliszek i odważyłem się zadać pytanie.
- A o czym miała by być ta nasza książka?
- No jak to… - zdziwiła się wyrozumiale. - O tym jak
bestseller spotkał się z bestsellerem."
Motyli dotyk Blanki M., blog Mariusza Szczygieła
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz